
Seria Colorista od L’Oreal Paris miała być rewolucją. Na
rynek weszła gwałtownie, było o niej głośno już od samego początku - tyle kolorów, tyle możliwości i to jeszcze trzy sposoby koloryzacji o różnym czasie trwałości! Jednak
czy było o co robić tyle hałasu...?
Jakiś czas temu testowałam już wersję Washout (recenzję znajdziecie na
blogu, to była pierwsza, jaką tu zamieściłam :)),
teraz postanowiłam skusić się na wersję Spray. Mimo, że moje doświadczenia z tą serią
nie były pozytywne (po kolorze Lilac pozostały mi lekko zielone, glonowate włosy,
a przecież jest to odcień różowo-fioletowy…), zaryzykowałam. W końcu skoro spray ma
się utrzymać do pierwszego mycia, a potem całkowicie zniknąć, to totalnie nic złego nie powinno się stać. Zarzuciłam więc ręcznik na ramiona, by nie ubrudzić ubrania i zaczęłam testowanie.
Tym razem wybrałam odcień #pastelblue. Od dawna
zastanawiałam się, czy ten kolor będzie mi pasował, a przecież jednodniowy
spray to dobra okazja, żeby to sprawdzić. I tu objawił się pierwszy zonk – pastelowy
błękit to był tylko z nazwy. Tak naprawdę kolor okazał się być metalicznym
niebieskim, kompletnie nieprzypominającym odcienia z opakowania (choć sam w sobie był ładny i naprawdę dobrze krył).
Jak spray zachował się na włosach? Słabo. Posklejał je,
przez co porobiły się nieestetyczne strąki. Jedyne, co mogłoby uratować
fryzurę, to chyba związanie włosów w kucyk – ale i tu nie jestem pewna, poza
tym nie o taki efekt mi chodziło. Farba pozostawała również na dłoniach przy
każdym dotknięciu do kosmyków, co jest najzwyczajniej niepraktyczne. Bo kto
lubi chodzić upaprany, w tym przypadku na niebiesko? Na szczęście, łatwo było się jej pozbyć.
Mycie włosów również nie było najprzyjemniejsze, ale każdy,
kto farbował włosy na niecodzienne kolory, jest tego świadomy. Wszystko paćka
się na dany odcień, więc trzeba od razu umyć również wannę. ;) Po zmoczeniu włosów farba ani drgnęła (jak trzeba, żeby się trzymała, to niee, ale kiedy potrzebujesz, żeby zeszła, to jak na złość nie możesz jej spłukać :)), dopiero po solidnym szorowaniu szamponem zaczęła schodzić. Po wysuszeniu praktycznie nie ma już śladu spray’u, gdzieniegdzie pozostały
mi jeszcze jakieś niebieskie pasma, ale może po prostu za krótko myłam włosy
(choć wydawało mi się, że robię to dość intensywnie i dokładnie :)).
Wydajność? Tu też nie mam nic dobrego do powiedzenia. Jedna puszeczka starczyła mi na włosy przy twarzy. I to tyle. Żeby zabarwić włosy w całości (a mam je trochę dłuższe niż do pachy) potrzebowałabym z 5-6 opakowań, a to już spory koszt jak na jeden dzień koloru. Jedno opakowanie kosztuje ok. 30zł, czasem można dorwać je na promocji. Mi udało się kupić spray za niecałe 20zł w Hebe, a i tak uważam, że to trochę za dużo jak na taki bubel.